Route 66

Route 66

„Do wnętrza prowadzi tajemnicza droga”.

Novalis

– O matko!- wycedził przez zęby, nie mogąc się doczekać skrętu w lewo. Jakiś maruder czekał przed nim na zielonym świetle, nie wiadomo na co. Jakby na potwierdzenie swoich słów uderzył ręką w kierownicę.

Słowo „matka” było jak najbardziej na miejscu, ale lepsze byłoby chyba „macocha”. Właśnie wjeżdżał na drogę krajową 66, zwaną „matką wszystkich dróg”, a przynajmniej tych w Polsce. Większość dróg w tym kraju mogłaby nosić nazwę historic route 66 zauważył, gdy samochód zarzuciło w koleinach.

Był przeciwieństwem ogórków, które matka zamykała w słojach, upychała w wekach z odgłosem skrzypienia skórki o szkło. Szczelnie zamknięte i gotowane    mogły przetrwać dłużej niż w stanie naturalnym. W przeciwieństwie do niego. Dusił się w zamknięciu.

Jego sześćdziesiątka szóstka nie zaczynała się w Chicago, ale w Zambrowie – zielonych płucach Polski, co potwierdził zapalając papierosa. Po prawej stronie zostawił kościół. Podobno samochód jest obecnie odpowiednikiem wielkich, gotyckich katedr.

66 prześladowało go odkąd przyszedł na świat w „małym Londynie”. Zawsze to lepiej brzmi niż powiedzieć – urodzony w Milanówku. Całe szczęście, że piątego, a nie szóstego października 1966 roku, bo trzy szóstki nie wróżyły niczego dobrego, choć niewiele brakowało żeby tak się właśnie stało. Dzisiaj obchodził swoje sześćdziesiąte szóste urodziny, ale o tym cicho sza …Żadnych świeczek na torcie i życzeń. Tylko droga ma sens.

Teraz miał głęboko w dupie czy go zaszufladkują do pokolenia X czy Y albo Z. Był dożywotnim wędrowcem, często wyobrażającym sobie, że jest jednym z ostatnich ludzi na tej planecie. Cechowała go charakterystyczna dla pokolenia X potrzeba odwiedzania miejsc, w których zatrzymał się czas, tęsknota do dawnych hipisowskich czasów, ale nic poza tym.

Nie czuł się jeszcze starcem, wracającym często wspomnieniami do dzieciństwa, ale czy nie o to chodziło w słowach „musicie stać się jak dzieci”. W roku jego narodzin, roku mającym taką samą końcówkę jak droga krajowej, którą jechał, John Lennon powiedział, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa. Do Londynu przyjechał natomiast Jimi Hendrix. I pomyśleć, że dziś, jego biały Fender Stratocaster pamiętający hymn amerykański podczas festiwalu w Woodstock, został uznany za ikonę XX wieku. W Polsce oczywiście był to rok uroczystości Milenium Chrztu Polski i nabożeństw przypominających Woodstock. Zespół Trapiści występujący w kościele w Podkowie Leśnej wyglądał jak The Beatles, co utrwalono na taśmie Polskiej Kroniki Filmowej. Potem z jednym z członków tej grupy grał w szkolnym zespole na różnych akademiach. Jeszcze jedno – zima tego roku była ponoć sroga.

Dojechał do skrzyżowania dwóch dróg: ziemskiej i wiecznej, jakby to było skrzyżowanie 66 z highway 61 Boba Dylana. Francuzi mają dobre powiedzenie, że odjechać, to trochę umrzeć. Słuchał standardu powstałej również w 1966 roku grupy The Cream „Crossroads”, ale wykonywanego przez Rush.

Po prawej stronie drogi zauważył na dachu starego Fiata 126p, reklamę szkoły tańca. Ten samochód nigdy już nie zatańczy. To jego życie po życiu, a może tylko reinkarnacja. Jeśli czeka nas podobny do tego auta los …

Potrafił sobie zdumiewająco dobrze wyobrazić swoją żonę i dzieci bez siebie. O wiele za dobrze. Pewnego razu córka przez sen powiedziała „ja mam sześćdziesiąt sześć”. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że poprzedniego dnia grała w karty, w tysiąca. Odnosił wrażenie, że dzieci im starsze, tym bardziej były jakby poza nim. Może istniały od zawsze, tylko on nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Nie dopuszczał do siebie myśli, że przecież kiedyś ich nie było.

Śmierć natomiast zawsze wyobrażał sobie jako niczym nieograniczoną przestrzeń i wolność. W Sonecie 66 William Szekspir był znużony życiem, chciałby odejść w ciemność. Podróż do Jeruzalem też była drogą śmierci.

Jesienny las płonął ogniem czerwonych i żółtych liści niczym uliczne sygnalizatory świecące wszystkimi kolorami na raz. Dni były wyjątkowo ciepłe. Przejechał brudną, roboczą rękawicę unoszoną przez wiatr, która wypadła z jadącego przed nim samochodu ciężarowego, jakby to była ludzka ręka.

Jak miał przygotować drogę Panu, gdy ta zwężała się. Robotnicy wycinali stare drzewa rosnące przy szosie. W koszulkach zawiązanych na głowach wyglądali jak Talibowie. Skąd u diabła wzięli się Talibowie w zielonych płucach Polski? A gdyby tak na znakach drogowych malować kolejne wersy wiersza zamiast tych wszystkich zakazów, nakazów, kółeczek i kreseczek? – pomyślał. Jadąc można byłoby ułożyć cały wiersz.

Na polu, zapewne od kilku lat rdzewiała nikomu zupełnie nie potrzebna konna kopaczka do ziemniaków. Musiała mu wystarczyć za ranczo cadillaców w Teksasie. Mijał niebieskie cerkwie, takiego samego koloru groby na cmentarzach i prawosławne krzyże. Zawsze odnosił wrażenie, że prawdziwe życie toczy się poza granicą śmierci. Gdzieś poza porami roku. Najwyżej mogła tam panować wieczna wiosna albo lato. W tym przekonaniu utwierdzały go książki historyczne, które już jako chłopiec chętnie brał do ręki. Wyobrażał sobie wtedy śmierć jak powietrze uchodzące z dziurawej opony, służącej już tylko do wyznaczania alejek w ogródkach lub, po uprzednim podpaleniu i dzięki gęstemu dymowi, do odstraszania dzików na kartofliskach. Wyzionąć ducha, to jak złapać gumę i jednym wprawnym kopnięciem posłać ją do wszystkich diabłów na stos.

Do wnętrza samochodu wdarł się zapach drzewa wywożonego z Białowieży. Zauważył, że krowy wiązane są tuż przy drodze. Wjechał w teren działania Szeptuch.

Wyobraził sobie, że droga krajowa 66 jest trzypasmówką, a on prorokiem, kapłanem i królem w jednej osobie. Jedzie Fordem Mustangiem z 1966 roku, mającym pod maską ośmiocylindrowy widlasty silnik o pojemności 5 litrów i mocy 210 KM, z napędem na tylne koła. Nic się nie mogło z nim równać.

Spotyka dziewczynę w białych butach, tzw. czaszkach, która łapie stopa przy dźwiękach „(Get Your Kiks On) Route 66”. Nie może się zdecydować, czy widzi ją w białych rajstopach, dodających niewinności, czy bez. Zna ją, poznaje, ale nie może się zdecydować: zatrzymać się czy jechać dalej … Wydaje się, że to było tak dawno temu, ale pamięta wszystko bardzo dobrze. Czy mieli by o czym rozmawiać, co wspominać? Najwyżej słuchaliby w samochodzie The Mamas&The Papas z 1966 roku śpiewających „Spanish Harlem”. Zastanawia się, co by zrobił, gdyby mógł cofnąć czas. Zdaje sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Popełnił zbyt wiele błędów. Czy teraz na drodze krajowej 66 postąpiłby tak samo?

Nieuchronnie zbliżał się do przejścia granicznego z Białorusią w Połowcach. Nie jest to Los Angeles, ale dobre i to – pomyślał. Pojawił się znak „Strefa przygraniczna”. Zatrzymał się przed sznurem samochodów czekających na odprawę graniczną.

Oddając mocz na sosnę zauważył rower przypięty łańcuchem do drugiego drzewa. Po chwili pojawił się właściciel:

– Dorabiam do emeryturki zbieraniem grzybów, ale słabo płacą w skupie. Zaledwie złotówkę za kilogram. Kiedyś pracowałem na kolei. Zięć jeździ tirami i jakoś wiąże koniec z końcem.

Spogląda na tablicę rejestracyjną samochodu.

– Po czterdzieste, po pięćdziesiątce to już z górki. Ma to też swoje zalety. Z górki jedzie się coraz szybciej. Trzeba tylko uważać żeby nie upaść na mordę. Lepiej wrzucić jakiś bieg, niż zjeżdżać na luzie oszczędzając paliwo.

Z lasu wyszła Białorusinka z torbą pełną grzybów. Mężczyzna powiedział coś do niej po rosyjsku. Odszedł bez pożegnania w stronę budki z piwem.

Wycofał samochód. Ruszył bez chwili zastanowienia. Zmieniał biegi na coraz wyższe, póki nie zobaczył tyłu ostatniego stojącego przed granicą samochodu. Był jak żubr pędzący przed siebie. Przypomniał sobie twarze paru skurwieli, z którymi miał rachunki do wyrównania. Nie mógł odjechać z tego świata dopóki chodzili po tej ziemi. Rozjechał drani, czując ich ciała pod kołami, słuchając odgłosu łamanych kości i patrząc jak gwałtowne uderzenie wyrzuca ich w górę …, by po chwili z głuchym odgłosem niczym worek pełen brudnych szmat, uderzyć o asfalt. Nie chciał wspominać ich nazwisk. Oni dobrze wiedzą, o kogo chodzi. Stopą wciskał do końca pedał gazu, aż poczuł w kostce napięte struny wszystkich mięśni. Nie było dla niego odwrotu. Zawsze to lepsze niż śmierć na kołach – eutanazja w samochodzie, na którymś z leśnych parkingów. Bezpieczeństwo na drogach, o którym tak dużo mówili w radiu było niczym innym jak odwlekaniem śmierci. Wpatrywał się w rozpaczliwie gestykulujących ludzi. Czekał, aby leśną ciszę przeszył odgłos gniecionej blachy. Do oporu wkręcił wskazówkę prędkościomierza.

Przekonał się, że przejście graniczne to nic strasznego. Jest tylko lustrem, przez które przechodziły postacie z bajek czytanych w dzieciństwie. Nie wiedział czy drobne kryształki szkła pochodzą z rozbitego lustra, czy szyby samochodowej. Nie czuł bólu. Po drugiej stronie lustra zobaczył swoich najbliższych, którzy niezauważenie wyprzedzili go na drodze krajowej 66.

Nazwa Kleszczele 11 km na znaku drogowym przypominała mu kleszcze. Do Bielska Podlaskiego było 35 km, do Zambrowa skąd wyjechał – 114. Minął szamańskie drzewo ozdobione rowerowymi oponami, szmatami i foliowymi torebkami, a pod nim napis: „czy chcesz, aby twój las tak wyglądał?”. Dwaj funkcjonariusze straży granicznej jechali motocyklem w przeciwnym kierunku.

Wrócił do domu, gdy zapadał wieczór. Ludzie w ogródkach palili suche liście. Zdziwił się, że liście są tu takie same, jak po drugiej stronie granicy. Jego też czekała  praca w ogrodzie. Dzieci wybiegły mu na spotkanie. W kuchni na stole czekał obiad. Zjadł, aby przekonać się, że nie jest duchem. Stał się innym człowiekiem, ale dotykając przedmiotów oraz głaszcząc psa przekonał się, że wszystko wokół niego pozostało bez zmian. Było takie samo, jak dzisiaj rano, zanim wyjechał na drogę krajową 66. Nikt nie wiedział, że był po drugiej stronie lustra. Zresztą nikt by mu nie uwierzył.