„Miasto moje, a w nim …”

Pomysł zorganizowania konkursu na wspomnienia związane z historią Grodziska Maz. „Miasto moje, a w nim …” dojrzewał powoli. Co konkurs oznaczał dla jego uczestników? Przede wszystkim poświecenie czasu na zebranie myśli i napisanie. Zawsze wychodziłem z założenia: „nic na siłę”, dlatego nie liczyłem, że na konkurs wpłynie kilkadziesiąt prac, ale na ich dobrą jakość. Cieszę się, że teksty, które napłynęły w zdecydowanej większości były dobrej jakości. Reprezentowały wyrównany poziom. Z tego względu prezentuję poniżej cztery wyróżnione przeze mnie wspomnienia, bez wskazywania nagród, bo jak napisała jedna z uczestniczek konkursu, nie chodzi o nagrody, ale o chęć podzielenia się z innymi swoją historią …

Urszula Jachimska

Moje miasto, a w nim … moja ulica i sąsiedzi

Rodziny ze strony Taty Jerzego – Jachimscy i Grabowscy – zakorzeniły się w Grodzisku ponad sto lat temu, chyba w związku z koleją warszawsko-wiedeńską. Dom pradziadków Jadwigi i Apolinarego Grabowskich, zbudowany z czerwonej cegły, dla rodziny z szóstką dzieci, stał w wielkim ogrodzie, na rogu ulic 3 Maja i Szkolnej. To była wtedy granica miasta Jordanowice. Jedna z córek, Helena, w 1912 roku wyszła za mąż za zdolnego inżyniera Eugeniusza Jachimskiego. Po latach, mając trójkę dorastających dzieci i raczej dobrą pensję, dziadkowie zbudowali piętrowy dom na odkupionym od Apolinarego placu. Wojna dramatycznie przekreśliła plany, zarówno wykończenia domu, jak i rodzinnego szczęścia. W tym domu przy 3 Maja 41 toczy się moje życie, a wokoło krążą uczucia i dobre wspomnienia.

Rodzina Kowalczyków – ze strony Mamy Ady- przyjechała do Grodziska z Brześcia nad Bugiem na przełomie 1943/44 aby zejść z linii nadciągającego frontu i armii rosyjskiej. Zakwaterowała się dzięki rodzinie Palige’ów przy 3 Maja 50, w domu Kossobudzkich, na rogu Mickiewicza. Niewiarygodna historia ewakuacji sześcioosobowej rodziny z Brześcia, zaplombowanym przez Niemców wagonem towarowym „ze zbożem”, to wynik wojskowego instynktu dziadka Teofila, odwagi i zaradności cioci Leny Palige’owej.

Rodzice mieszkali więc po sąsiedzku, a poznali się bliżej, gdy w Starostwie Powiatowym upojnie świętowano zakończenie wojny, a Jerzy odprowadził Adę do domu. Na ich zdjęciach wśród kwiatów w ogrodzie, z pikników w Osowcu, z kąpieli na glinkach, spotkań w gronie wypróbowanych przyjaciół, chłopców i dziewczyn pokolenia Kolumbów, widzę radość życia i pogodę, młodość i miłość.

Pobrali się w marcu 1946 roku, w jedynym wtedy kościele Św. Anny. Do ślubu jechali dorożką. Zamieszkali na piętrze naszego domu, przyszły na świat dzieci: 1947, 1948, 1953 r. Urodziłam się rok po Zbyszku, w rodzinnym szpitalu grodziskim, bo pracował tam jako felczer dziadek Teofil i znajomi lekarze, a budynek szpitala należał kiedyś do Buchnerów, a to była rodzina Grabowskich.

Niemal rówieśnicy, wychowywaliśmy się z bratem nierozłączni, do matury w tej samej klasie. Dzieciństwo mieliśmy szczęśliwe. Byliśmy swobodni, żywi, ciekawi otoczenia, na pewno nie szaleni i nie bezkarni. W gronie rówieśników z sąsiedztwa czuliśmy się wszędzie jak u siebie, a buszowaliśmy wzdłuż ulicy 3 Maja od pola za Szkołą Podstawową nr 2 do Magistratu i w poprzek od Chrzanowskiej i glinek do radiostacji przy Szkolnej.

Cały nasz świat – wtedy dziesięciolatków – ogrody, stawy, psy, króliki, rowery, glinki – był spokojny pod  nieodczuwalnym, ale opiekuńczym parasolem rodziny i sąsiadów. Mieliśmy oczy i uszy otwarte, a nie pytani nie zabieraliśmy głosu. Z małych informacji tworzyliśmy obraz albo kontekst, w którym widzieliśmy otoczenie. Nie docierały do nas problemy dorosłych: polityka, praca, pieniądze. Rejestrowaliśmy pewne zjawiska, nie oceniając. Gdy usłyszałam, że ktoś pracuje w UB, dostawałam tylko sygnał ostrzegawczy, nie miałam negatywnych myśli. Tajemnic nie dociekaliśmy. Było tak, jak to widzieliśmy i kropka. Dom nauczył nas delikatności i dyskrecji. Nie „gapiliśmy się” na cudze nieszczęścia, na inność, garb czy kalectwo.

Często tylko z widzenia znaliśmy naszych sąsiadów, ale pewnie oni znali nas, wiedzieli czyimi jesteśmy dziećmi, bo darzyli uwagą, dobrym spojrzeniem, ciepłym uśmiechem, serdecznym słowem. Minął ten czas, przeminęli ludzie, ale wywarli wpływ na całe moje życie. To wspomnienie jest dla nich – z podziękowaniem za klimat serdeczności i bezpieczeństwa.

Nasza ulica 3 Maja (dawniej Józefa Stalina) była szeroką aleją wśród starych lip, dębów, klonów, akacji, kasztanów i żywopłotów. Pamiętam zatopione w zieleni dużych ogrodów nieliczne prywatne domy i wielopokoleniowe rodziny. Widzę od rzeczki Rokicianki, jak z lotu ptaka, dom p. Szonertów. I dziś wyróżnia się urodą, piękną architekturą. Mnie przypomina przedwojenną przyjaźń między młodymi Danką, Michałem, Wojtkiem Szonertami, a trójką Jachimskich: Witkiem, Alą, Jurkiem.

Dalej domy pp. Stankiewiczów, Siennickich, Grabowskich, uprawne pole do rogu Szkolnej, nasz ogród z drzewami owocowymi, stawem i placem po korcie tenisowym. Za nami wzdłuż pola, przy dróżce wydeptanej od 3 Maja do Syrokomli można było znaleźć koźlaki i olszówki. A dochodząc do Syrokomli trafialiśmy z boku na nieogrodzoną posesję pani Wróblewskiej, rozległą od Szkolnej do Orzeszkowej. Dalej ogród p. Grzyba, a na wschód, koło Orzeszkowej wielki sad i pole truskawek pana Redla. Dziś jest tam kościół. Dalej już chyba tylko pola przy ulicy Konopnickiej…

Za naszym ogrodem  place p. Więckowskich, p. Tomczyckich, dalej teren szkoły i pole zboża państwa Tuszyńskich. Do nich chodziliśmy z bańką po mleko. Mieli krowy, konie i kury. Po drodze robiłam wiejski bukiet z traw, powoju, chabrów i maków.

Stara szkoła, dwa historyczne budynki szkolne, boisko, parterowy pawilon służący jako sala gimnastyczna albo teatralna, domek woźnego, p. Koziarskiego. W klasach piece, ławki z kałamarzami i rygor siedzenia z rękami do tyłu. Ciekawe grono pedagogiczne. Budzący strach (tylko w niektórych) pan Eugeniusz Jurkiewicz – dyrektor. Jakież on miał świetne pomysły. Uczył  odwagi cywilnej i prawdomówności, gdy „groźnie” pytał: Kto nie wie, proszę wstać! Karą bywało np. przepisanie jakiegoś zdania 300 razy. Poszerzał się nasz świat przez pracę domową: narysować linię horyzontu z Gór Szwedzkich, albo słupek kilometrowy na Królewskiej przy świętym źródełku, skąd woziwoda rozwoził wodę po mieście…

Szkoła podstawowa  przyniosła nowe znajomości. Dzieci dochodziły z daleka – z Odrano Woli, Batorego, Dworskiej, Topolowej. Byliśmy dość samodzielni, bo zapuszczaliśmy się do nowych kolegów, zwłaszcza do Marysi Jabłońskiej na Stawową, żeby w domu z telewizorem obejrzeć w odcinkach „Piątkę z Wyspy Skarbów”.

A z drugiej, północnej strony naszej ulicy widzę wcięty w teren parku parterowy dom przy Bartniaka, a dalej od rzeczki ogromny plac państwa Dzierżanowskich. Z tyłu za nim – przy ulicy Przejazdowej w kierunku torów kolejowych, słoneczny plac p. Finteisenów i ich drewniany dom. Za przejazdem czarna żwirowa ulica Chrzanowska prowadziła na glinki. Trzeba było przejść za przejazd, aby skrótem przez kirkut pobiec z poleceniem od babci do p. Maryni Michalakowej, żeby przyszła do pomocy w praniu czy w ogrodzie.

Idąc od transformatora na rogu Przejazdowej i 3 Maja mijam kasztany przy wejściu do pani Teresy Szafrańskiej, dalej plac p. Bolejków i betonowe kadzie do kiszenia kapusty za domem. Potem biały dom p. Strautingów, dom Kossobudzkich z dużym ogrodem i lokatorami. Na parterze mieszka tam ukochana ciocia Lena i brat cioteczny Jacek.

Rów wzdłuż Mickiewicza odprowadza wodę w stronę plantów. Tuż za domem Paćków, więc i naszej cioci Marysi, była „niczyja” podmokła łąka, która zimą była najlepszym na świecie lodowiskiem do gry w hokeja.

Dalej w stronę Milanówka niewiele domów. Mam w oczach charakterystyczną parę nauczycieli, małżeństwo p. Wesołowskich wyjeżdżających na rowerach z domu z werandką na rogu Gimnazjalnej. I z tego samego domu p. Jakubiaków. Ich córka Małgosia została pielęgniarką. Od sadu p. Janiaków widzę tylko podmokłe łąki ze strumykiem w stronę torów. Wiosną kwitły kaczeńce, różne kwiatki, szczaw, jaskry, trawy i chlebki Matki Boskiej. Cuda przyrody. Małe żabki łapaliśmy w ręce, żeby przyjrzeć się im z bliska. Spotykało się bociany, zające i bażanty.

Z domu wynieśliśmy przyjemność obserwowania przyrody i obcowania z naturą. Ratowaliśmy młode szpaki, które wypadły z gniazda. Wiedzieliśmy że to maj, bo w ogrodzie kląskały słowiki. Martwiliśmy się z dziadkiem, że wyroiły się pszczoły i waląc w pokrywki udawaliśmy grzmoty burzy, żeby je nakłonić do lądowania. A gdy raz niespodziewanie w maju spadł śnieg, całą rodziną otrząsaliśmy go z kwitnących jabłoni. Dzieciństwo upływało zgodnie z porami roku i kalendarzem świąt. Czy beztroskie?

Od strony miasta szliśmy chodnikiem po lewej stronie ulicy. Przy posesji pp. Dzierżanowskich trzeba było przejść na prawą stronę, dalej chodnik był aż do szkoły. Gdzie nie było chodnika, w niepogodę było straszne błoto, omijało się je stąpając ostrożnie, jak najbliżej płotu. Używano jeszcze wtedy gumowych kaloszy nakładanych na pantofle, żeby się elegancko zaprezentować w pociągu lub w mieście.

Okolica była podmokła. Stawy tu i tam, w wielu okolicznych ogrodach, podmokłe łąki w stronę Milanówka. Wzdłuż lewej strony ulicy, chyba od ul. Przejazdowej były rowy odprowadzające wodę. Rowy były obrośnięte trawą, woda czysta, trochę żab. Przez rów do domów przechodzono „mostem” nad betonową rurą.

Na naszym odcinku ulicy jezdnia była dwupasmowa. Pas ziemi dla furmanek, bliżej chodnika, po naszej stronie, ulica brukowana kocimi łbami. Ruchu prawie nie było. Jedyny samochód doktora Dygasa, furmanki, rowery. Zupełnie bezpiecznie siadaliśmy na krawężniku z nogami na kocich łbach, chłopcy na jezdni grali w piłkę. Zimą jeździliśmy na jezdni na łyżwach po ubitym śniegu, czasem doczepiając się ręką do furmanki, żeby się przejechać „na gapę”.

Rowery młodzieżowe były rzadkością. Były w domu stare rowery męskie, dziadka i taty, była damka mamy. Nasz pierwszy rower, przedwojenny, miał rogaty, zakręcony kierownik, który obracaliśmy, żeby był jak kolarski. Trzeba było radzić sobie z ostrym kołem. Ale kusiły nas dorosłe rowery, choć nie sięgaliśmy do siodełka, jeździliśmy na damce „na pedałach” i na męskim „pod ramą”.

Każdej wiosny problemem była woda w piwnicy, chodziło się po cegłach i deskach, a w ogrodzie ziemia długo nie obsychała, orka była niemożliwa ze względu na ryzyko, że koń ugrzęźnie i złamie nogę. Dreny opasujące dom odprowadzały wodę z gruntu do stawu i do studzienki przy ulicy. Z tej studzienki o piaszczystym dnie dziadek wypompowywał czystą wodę do rynsztoka żeby odpłynęła do rowów.

We  wschodnim, cienistym rogu ogrodu był staw, tak samo za płotem od południa, u pp. Siekierskich. Z deski wystającej nad wodę oglądaliśmy rzęsę, czasem traszki, czasem wpuszczone ryby. Po sadzawce pływaliśmy w wanience obramowanej deskami, odpychając się kijem od dna. Zimą  były tam łyżwy albo pływanie na krze lodowej. Od ulicy oddzielał nas pas leszczyn i żywopłot z grabiny. Tu była zabawa! W elastycznych, sprężystych gałęziach mieliśmy siodełka, pedały, udawaliśmy jazdę na traktorach.

Wokoło mieliśmy rodzinne i przyjazne domy, a każdy miał specyficzny zapach, styl, atmosferę. Najbliżej, w tzw. gołębniku, domu z czerwonej cegły, z którym mieliśmy wspólne wejście z ulicy, mieszkała, często widziana na balkonie, ciocia Irena Ptaszyńska, siostra babci Heleny. Ładnie grała na pianinie, lubiła Debussy’ego, chętnie i z humorem rozmawiała o świecie, muzyce. Lubiłam u niej posiedzieć, posłuchać  inteligentnych opowieści. Przejrzeć się w wielkim lustrze w przedpokoju, pobawić się pyszczkami „lisów”, które leżały na fotelach, zajrzeć na mini stryszek. W domu nr 43 zmieniali się lokatorzy,  m.in. krawcowa pani Dawdowa, pp. Fijałkowscy, panie Supińskie, pp. Strzemieczni. Pani Supińskiej i darom z UNRRY zawdzięczam dwie piękne sukieneczki, a pani Dawdowej uszycie fartuszka szkolnego z kołnierzykiem. Krawcowa miała co robić. Wiele rzeczy się przerabiało, nicowało, odświeżało dobry wełniany materiał, aby uszyć płaszczyk dla mnie czy spodnie dla Zbyszka. Ubiory to temat na dłuższe opowiadanie, w którym wystąpiłby kożuszek lotniczy i jedwab ze spadochronu oraz prążkowane pończochy.

Dom nr 47 „WABINEK”, to gościnny i serdeczny dom brata babci, Tadeusza Grabowskiego i jego żony Olgi. Ciocia Ola mówiła miękko, z kresowym zaśpiewem, z miłością zwracając się do męża: Tadziczku. Miałyśmy rozmowy o kaktusach, mojej mamie chrzestnej Izie, pracującej w Tworkach. Dzięki ich wnuczce, kochanej mojej Joasi przeczytałam pierwsze dziewczęce lektury „Tajemniczy ogród”, „Polyannę” i „Anię z Zielonego Wzgórza”, i mogłam wejść do kina „Wolność” na film „Księżna Gerolstein” – dozwolony od lat 12! Duży taras i ogród od południa, agawy wystawiane na lato do ogrodu, klomby, a w domu  psy, koty, wielki kredens z piętrami i galeryjkami, portret wuja Tadeusza z podkręconymi wąsami, tajemna spiżarka, przez którą można było zapukać i przejść na drugą stronę domu do pp. Folandów, do Vivy i Magdy.

Ciocia Ola była też kwaterą główną do kontaktów z p. Brońcią Sosnowską. O dystrybucji cielęciny nie mówiło się głośno. Ale klan rodzinny należał do wtajemniczonych, rozdzielało się zadnią ćwiartkę i podroby dla naszych domów.

Pierwszej pomocy medycznej udzielał szpital. Dziadek Teofil Kowalczyk zszywał, łapał klamerkami wszystkie rany cięto-szarpane, odniesione w łażeniu po płotach z drutem kolczastym, deskach z gwoździami albo siadaniu na nożyczkach. Pierwszy opatrunek bywał z liścia grabiny, ale Mama mówiła „idź do dziadka” do szpitala i już. No, a najmilej wspominam zapach „kwarcówek” szpitalnych, kładliśmy się ze Zbyszkiem na leżance, w specjalnych okularkach i łapaliśmy z lamp zdrowie przeciw krzywicy. Wiele operacji załatwiał Tata, rozruszane zęby mleczne, drzazgi, bańki miał w małym palcu.

Od południa graniczy z naszym ogrodem posesja nazywana dom pp. Siekierskich. Intrygujące dwa budynki z cegły i stróżówka. Domy „starożytne” z wzorem specjalnie układanym z cegły, mur jakby obronny wzmocniony polnymi kamieniami. Tajemniczo i dziwnie. Z naszych okien na piętrze widziałam wieczne światełko we wnęce ze świętą figurką, w domu, który nazywaliśmy biblioteką. Nie mieszkał tam chyba nikt, nie było okien, żeby książki nie płowiały? W dużym domu było wielu lokatorów. Na parterze, z wejściem z werandy mieszkali pp. Jędrasiakowie z synem Mirkiem. Był naszym kolegą w wyczynach sportowych, trochę mu dokuczaliśmy, ale nie dawał się, oganiał się od nas jak od much.

Na posesji pani Wróblewskiej, w trochę dzikim ogrodzie  buszowaliśmy bezkarnie, bo mieszkali tam najbliżsi przyjaciele, Wojtek i Tadek Kołakowscy. Do domu, skosem z rogu Syrokomli prowadziła wydeptana wśród krzewów dróżka. Przez stare drzwi z okuciami wchodziło się na  płytki w sieni i niemal pałacowe marmurowe schodki, a z antresoli do nich na lewo. Z Wojtkiem i Tadkiem łączyła nas szkoła i czas wolny. Sportowe skoki i biegi na piaszczystej ulicy Syrokomli, sanki, strzelanie z moździerza na Wielkanoc, zabawy w lekarza, sklep, śluby, sypanie kwiatków jak na procesji. Zabawa w dorosłych.

Urszula Kobiałka z naszej klasy mieszkała w następnym przy Szkolnej domu. Wyglądał jak dworek. Wspominam jej dziadka, starszego pana Grzyba, z protezą nogi zrobioną z drewna oplecionego wikliną. Siedzi na fotelu na środkowym ganku. Tajemnicze sprawy. Dalej, przed radiostacją  po lewej stronie pamiętam niewielki dom z werandą, od frontu staw, w środku wyspa z płaczącą wierzbą, kaczki. Naprzeciwko naszego domu, za rowem i furtką ścieżka prowadziła w głąb ogrodu – do piętrowego domu. Mieszkali tam pp. Durkowie i serdecznie pogodny elegancki pan Wiczyński z nieodłączną laseczką.

Na ogromnej posesji państwa Dzierżanowskich dwie ładne drewniane wille i dom z lokatorami, prostopadle do ul. 3 Maja. Trochę starszy od nas Maciek Dzierżanowski chyba patrzył na nas z góry. Gdy się udało odsunąć sztachetę w drewnianym płocie można było spróbować rajskich jabłuszek. Oficjalnym wejściem, z polecenia Mamy chodziliśmy do pani Marii Staweckiej po kiszone ogórki. Zbyszek zwykle czekał przy furtce, ja byłam odważniejsza i wchodziłam do ciemnej sieni i na werandę. Starsze panie zawsze urocze. Ze starym domem, kojarzę jego mieszkańców: malarkę, panią Emilię Wysocką, księdza Pajkerta, ale ich nie znałam. Pamiętam za to przygiętą do ziemi drobniutką sylwetkę pani Wandy Gierłowskiej, nauczycielki. Na grzeczne dzień dobry, zatrzymywała się i odpowiadała spod beretu, bo nie mogła podnieść głowy.

Dom Paćków to też adres rodzinny. Siwa, pergaminowa pani Antonina leżała w łóżku na wysokich poduszkach, czytała. Opiekowały się chorą matką trzy siostry, a nasze ciocie: Marysia Kowalczykowa, jej siostra bliźniaczka Jadwiga i Zosia Inkielmanowa. Ciocia Marysia druga żona  dziadka Teofila, była aniołem dobroci. Wyjątkowo pięknie i cicho umiała oddawać innym swój czas i pracę. W każdej sytuacji bez słowa stawała do pomocy. Ada, daj mi grackę …, albo: daj wałek to rozwałkuję ciasto na pierogi. Przynieś włóczkę to zrobię ci sweter na „Kaszubiance”.

Zadbany ogródek, zadbany dom, dobra pachnąca szarlotka, babskie rozmowy o drutach i szydełku. Dom pełen dobroci. Ciocia Jadwiga, świetny piechur, ciocia Zosia z mężem i synem Michałem. Na górze, na facjatce mieszkała przez jakiś czas pani Rydołowska z córką Ewą. Była moją bliską koleżanką z okresu wczesnego dzieciństwa i lalek.

Naprzeciwko był przyjazny dom nr 37 pp. Tomczyckich. Uroczy uśmiech pani Szpilowej z piętra, a na parterze bardzo bliska i dobra rodzina pp. Dygasów. Miałam też świadomość, że są to znajomi cioci Leny i moich rodziców, że Jacek przyjaźnił się z Jackiem Palige’m. Panią Jankę pamiętam od dziecka,  jej ciepłe oczy i uśmiech. Imponował mi porządek i poziom życia. Był samochód, róże koło werandy, fortepian. O samochód i róże dbał pracownik.

Ewa była ukochaną koleżanką. Na ścianie ich domu grałyśmy w piątki i dziesiątki, czasem w klasy i w zielone. Do pokoju zabaw przechodziło się na palcach przez hol koło gabinetu doktora. Tylko pies Tommy stukał tam pazurkami po lśniącym linoleum. Pod fortepianem bawiłyśmy się lalkami w dom i macierzyństwo. Lalki były piękne, z włosami, z  zamykanymi oczami, miały wózek z zasuwaną budką.  A jeszcze wspanialsza była niklowana hulajnoga. Dzięki Ewie poznałam Elę Wachowską, jej rodzinę i dom.

Trochę też pamiętam  najbliższych sąsiadów z domu pp. Więckowskich – p. dyrektora Witolda Westfala i jego żonę spacerującą z maleńkim yorkiem z czerwoną kokardką na głowie, na ścieżce prowadzącej prosto od niskiej drewnianej furtki do domu.

W pobliżu nie było żadnego sklepu. Po chleb chodziło się do pachnącej apetycznie i niezapomnianej piekarni Sodomy na Lipową. Po nabiał na targ lub do Osiadaczów koło kościoła. Warzywa i owoce z ogrodu. Ziemniaki kupowane jesienią na „metry” czyli worki stukilogramowe  furmanką przywiezione pod dom od p.  Tuszyńskich, były w piwnicy  zapasem do wiosny. Po kapustę kiszoną mama wysyłała nas do pp Bolejków, po żur w butelkach do pani Kamińskiej, po ogórki do p. Staweckiej. Cielęcina od p. Bronki, ryby ze stawu Walczewskiego, jaja od p. Strautingowej, mleko od p. Tuszyńskich.

Pierwszy chyba w okolicy kiosk spożywczy był na ulicy Przejazdowej. Sprzedawała przez przesuwaną szybkę p. Jadwiga Sławińska, mama naszych kolegów Wojtka i Marysi. Państwo Sławińscy mieszkali w domu Kossobudzkich. Kupić można było cukier, herbatę, herbatniki, landryny, marmoladę buraczaną z bloku, oranżadę, pieczywo, kawę Turek… i nie pamiętam co jeszcze.

Jakże poczułam się wyróżniona, gdy zatrzymała mnie i odważyła do papierowej torebki markiz  z masą śmietankową – w prezencie po moich imieninach, na których dzień wcześniej bawiły się jej dzieci. Tego się nie zapomina.

moja ulica (3)moja ulica (2)

 

 

 

 

 

 

 

 

Bogumiła Wielocha

Miasto moje, a w nim … magiel i piekarnia

Co prawda nie mogę o sobie mówić „rodowita Grodziszczanka” (czego obecnie mi trochę szkoda), ale mieszkając w Grodzisku prawie 65 lat mogę stwierdzić, że TUTAJ są moje korzenie. Ba – nie tylko przez ten czas mieszkam w Grodzisku, ale nawet przy tej samej ulicy. Wychowywałam się w domu, gdzie oprócz rodziców mieszkała z nami Babcia Waleria, osoba bardzo serdeczna, która chyba nigdy nie potrafiła się na nikogo  gniewać.

Dzisiaj coraz częściej zdarza mi się powracać pamięcią do lat swojego dzieciństwa i wspomnień związanych z moją babcią- seniorką tamtych lat, z którą spędzałam bardzo dużo czasu. Nie da się przy tym uciec od porównań jej życia w Grodzisku w tamtych czasach do mojego obecnie, gdy sama już jestem seniorką. Ludziom z mojego pokolenia oczywiście nie muszę tłumaczyć, że nie istniały w latach 50-tych takie organizacje jak Koło Emerytów, Uniwersytet Trzeciego Wieku, o Strefie Aktywnego Seniora nie wspominając. Obecnie seniorzy spotykają się w wymienionych miejscach, natomiast za czasów mojego dzieciństwa, w naszym mieście spotkania odbywały się raczej w łaźniach, maglach i na targu, na którym dwa razy w tygodniu robiło się zakupy.

Dzieciństwo upływało mi w dość ciekawym miejscu. Dokładnie naprzeciwko mojego domu znajdowała się Łaźnia Miejska, troszkę dalej Fabryka Tarcz Ściernych,a między nimi rzeka Mrowna, w której latem można się było kąpać, a zimą po zamarzniętej rzece jeździć na łyżwach. Kąpaniem w  rzece mogłam cieszyć się jednak tylko do pewnego momentu, gdyż nastąpił czas, gdy miałam niemalże całkowity zakaz zbliżania się do rzeczki, z powodu płynących w niej zanieczyszczeń, głównie z pobliskiej Garbarni. Pamiętam jak Babcia straszyła, że gdy nie zastosuję się do tego zakazu to mogę „obleźć ze skóry” – cokolwiek to miało znaczyć.

Pamiętam doskonale wizyty z Babcią w łaźni, gdzie miała zaprzyjaźnioną panią, która przygotowywała jedną z wanien do zażywania kąpieli. Nie była to dla mnie jednak zbytnia frajda. Nie odpowiadał mi chyba wszechobecny zapach wilgoci oraz środków dezynfekujących używanych w tym miejscu.

Magiel był dużo bardziej interesującym miejscem. Mieścił się w bramie przy obecnej ulicy Konspiracji, a w tym samym podwórku była piekarnia. Aby skorzystać z magla, należało zapisać się odpowiednio wcześniej na dzień i godzinę, ponieważ chętnych było wielu, zwłaszcza w okresach przedświątecznych.

Dla mnie największą atrakcją zawsze była jednak piekarnia. Magiel, owszem – ogromna masa drewna przejeżdżająca po wałkach, na których pozawijane równiutko pościel, obrusy, zasłony itp. poddawane były ugładzaniu poprzez kręcenie olbrzymim kołem zębatym. Raz w jedną stronę, raz w drugą. Licząc przy tym, czy aby ten manewr został wykonany odpowiednią ilość razy. Jakież to przedziwne odgłosy towarzyszyły temu procesowi. Strasznie skrzypiała ta masa wysuszonego drewna połączona z metalem. A jeszcze trzeba było bardzo uważać, aby magiel nie przesunął się za daleko, czyli aby nie zrobić zbyt wiele obrotów kołem, i tym samym  nie spadł z wałka. To powodowało poważne problemy.

Ale piekarnia… a zwłaszcza ten wszechobecny, cudowny, pamiętany przeze mnie do dziś zapach świeżutkiego chleba. Znajdowała się w podwórku, gdzie mieścił się też magiel, po prawej stronie.Można było nie tylko napawać się zapachem chleba, ale podziwiać pracę piekarzy. Pomieszczenie, gdzie stał piec i w którym przygotowywano i wypiekano chleb było przeszklone i wszystko było widać. W szybie znajdowało się okienko, przez które kupowało  się chleba, często tak gorący, że trudno go było utrzymać w ręku. Siedząc na wystającym murku można było godzinami się wpatrywać w okno i obserwować jak powstaje chleb. Począwszy od wyrabiania go na stołach i formowania chlebków i bułeczek, poprzez wsuwanie ich do odpowiednio rozgrzanego wcześniej pieca, aż do wyjmowania już upieczonego. Jako dziecko zawsze fascynowało mnie, jak sprytnie tego dokonywano. Na drewnianych szuflach wsuwano wcześniej skrapiany wodą chleb, a po upieczeniu wyjmowano po kilka sztuk na raz. Najpierw kładziono je na stoły, a po przestygnięciu układano w koszach. Ileż to razy, gdy doniosłam zakupiony chleb z piekarni do domu, okazywało się, że brakuje na nim świeżutkiej chrupiącej skórki.

Następną zapamiętaną atrakcją jest Fabryka Tarcz Ściernych. Dokładnie kawałek jej terenu, przylegający z jednej strony do torów, a z drugiej do rzeki. Tam właśnie popołudniami odstawiane na noc były wozy, czy też raczej platformy. Ciągały je konie, oczywiście po tak zwanych „kocich łbach” czyt. kamieniach, dowożące węgiel do fabryki. Wszak takie dobra jak asfalt czy kostka nikomu nie były wtedy znane. Gdzie były w tym czasie odpoczywające konie, nie wiem. Faktem jest, że przedostanie się przez niezbyt szczelne ogrodzenie i możliwość zabawy na platformach stanowiły nie lada rozrywkę. Chyba, że zauważył to pan z portierni – wtedy trzeba było szybko brać nogi za pas. Nikt nie chciał wizyty tego pana ze skargą w domu na przyłapanego na takim procederze. Groziły za to kary porównywalne do obecnego zakazu dostępu do komputera – dawniej opuszczania mieszkania w celu zabawy z rówieśnikami.

Wędrówki z Babcią na targ odbywający się w środy oraz piątki, były przeze mnie zawsze bardzo wyczekiwane. Targowisko to był wielobarwny świat. Prawie we wszystkie artykuły spożywcze zaopatrywałyśmy się właśnie tam. Sprzedawano śmietanę nalewaną do słoików z dużych metalowych baniek, masło zawinięte w liście chrzanowe, sery, mięsa, warzywa i owoce. Co do mięsa, kupowano nawet małe prosiaki, które hodowane były w komórkach w samym centrum miasta. Komórka była z reguły dzielona na pół. W jednej części hodowano prosiaka, natomiast druga część służyła do przechowywania węgla na opał. Na górze nieraz siedziało jeszcze parę kur. Nie są to miłe dla mnie wspomnienia, tych prosiaków hodowanych przez sąsiadów po prostu panicznie się bałam.

Z czasem, gdy przyszedł czas pójścia do szkoły, przemierzanie terenu Ochotniczej Straży Pożarnej dostarczało nowych wrażeń. Stała tam drewniana wieża, na którą czasami pozwalano nam wejść. To była właśnie nasza atrakcja.Z mojego domu do szkoły mieszczącej się przy ul. Żwirki i Wigury była to najkrótsza droga. Należałam do ostatniej grupy, która ukończyła szkołę podstawową w tym gmachu.

Nasz dom zamieszkiwały wspólnie cztery niespokrewnione ze sobą rodziny. Zaliczam do bardzo miłych wspomnień wszelkie uroczystości odbywające się u moich sąsiadów, wszyscy bawili się świetnie nieraz do bardzo późna. Panowały między nami prawdziwie rodzinne relacje, zawsze można było liczyć na pomoc innych lokatorów.

Pozostaje mi zgodzić się z tym, że przyszło mi żyć we wspaniałych czasach, w cudownym miejscu. Chociaż bardzo lubię podróżować, zwiedziwszy wiele pięknych miejsc na świecie, zawsze z radością powracam do swoich korzeni, czyli kochanego Grodziska.

 

Jadwiga Puzewicz

Miasto moje, a w nim … szkoła

Od dziecka mieszkałam w niewielkiej wsi Kady i naukę rozpoczęłam w wieku 6 lat za pozwoleniem Kuratorium Oświaty w czteroklasowej szkole w Opypach. Szkoła ta liczyła ok. 35 dzieci, a w mojej klasie było 8 dzieci. Szkoła posiadała dwie sale i dwóch nauczycieli. W każdej Sali stały dwa rzędy ławek – każdy rząd to jedna klasa, a więc jeden nauczyciel prowadził lekcje w dwóch klasach jednocześnie.

Kiedy zadał klasie trzeciej coś do pisania, przechodził do drugiego rzędu i prowadził lekcje w klasie czwartej. My uczniowie klasy trzeciej, chcąc nie chcąc słyszeliśmy czego uczą się koledzy z czwartej klasy.

Miałam 10 lat kiedy przydzielono nas do wspomnianej wyżej szkoły i tym samym zasililiśmy szeregi klasy piątej, która liczyła ponad 30 osób, a wiec tyle co prawie cała szkoła w Opypach. Szkołą kierował p. Ludwig Bojarski, a wychowawcą był pan Bogdan Kuciabiński.

Ogromnym przeżyciem było dla mnie przeniesienie się szkoły na prowincji do miasta. Szkoła siedmioklasowa – jak przypuszczam – liczyła ok. 200 dzieci. Codzienne sprawdzanie listy obecności – czego nie robiło się w Opypach (bo ubytki w klasie były widoczne gołym okiem), sprawiło, że dziś kiedy mam 66 lat potrafię bez zająknięcia powiedzieć alfabetycznie całą listę wszystkich uczniów, gdyż ta tak uważnie jej słuchałam by w odpowiednim momencie wstać i powiedzieć „obecna”.

Dziś nikogo z tej klasy nie rozpoznałabym na ulicy, ale nazwiska osób, które tworzyły tę klasę znam do dziś. Dzieci moje i wnuki uważają to za nienormalne, ale to doświadczenie ze zmianą szkoły zrobiło swoje. Szybko też okazało się, że nie jestem już najlepszą uczennicą i tu poziom nauki dał o sobie znać.

Na przerwach, gdy było ciepło wszyscy wychodzili na plac przy szkole i chłopcy grali w „zośkę”, a dziewczęta skakały w „klasy” lub „chłopca”. Szkoła nie była skanalizowana, więc towarzyszyła nam woń chloru używanego jako środka odkażającego, a sam drewniany przybytek położony był tuż przy szkole. Ale za to blisko, lecz poza szkołą stał drewniany budynek skąd unosił się zapach gotowanej zupy – to stołówka szkolna.

Poza szkołą znajdował się ogródek „Jordanowski”, który spełniał rolę świetlicy, gdzie po lekcjach chodziło się grać w gry planszowe lub skorzystać z huśtawek na dworze.

Pamiętam też piękną akcję społeczną – sadzenie drzew. Pojechaliśmy całą klasą kolejką EKD do stacji Brzózki i sadziliśmy sosny. Dziś to wielki las, który ma 56 lat i z dumą pokazuję swoim wnukom, że ja też przyczyniłam się do powstania wielkiego dziś lasu. Ale nie wszyscy pamiętają, że to zasługa szkoły Nr 5 w Grodzisku Maz.

Miło wspominam chór szkolny, do którego należałam. Składał się z czterdziestu dziewcząt z różnych klas. Założycielem był p. Kuciabiński. Śpiewaliśmy hymn Związku Radzieckiego po polsku i po rosyjsku. Zaczynał się od słów: „niezłomny jest Związek Republik Radzieckich Ruś wielka na setki lat złączyła je lat” itd. – to gwóźdź naszych występów na akademiach. Byliśmy też zapraszani na występy do Sali KKO (tak się kiedyś nazywała ta sala, a mieściła się w okolicach urzędu miasta, by śpiewem uczcić jakieś ważne zebranie partyjne, a po występie częstowano nas dobrymi cukierkami i czułyśmy się takie ważne i dumne.

Z nostalgią wspominam tamte czasy – Grodzisk szary, biedy, zwyczajny – dziś w niczym nie przypominający tamtego miasta. Pięknieje z każdym dniem. W mojej klasie, w której uczyłam się 56 lat temu uczył się też były burmistrz Grodziska p. Euzebiusz Sowa, który zapoczątkował zmiany.

 

Halina Kółkiewicz

Miasto moje, a w nim … wydarzyło się wszystko, co najważniejsze i najpiękniejsze

Wyfrunęłam spod skrzydeł rodziców i całe swoje dotychczasowe życie związałam z Grodziskiem Mazowieckim. Pierwsza praca, mieszkanie, dzieci, szkoły, a teraz korzystanie z uroków wolności na emeryturze i uroków miasta.

Z okolic wiejskiej i sielskiej wsi mazowieckiej przyjeżdżałam do Grodziska jako dziewczynka, w targowe środy na zakupy z Mamą. Pamiętam jeszcze plac targowy w miejscu dzisiejszego os. XX-lecia, za kościołem św. Anny. Potem, jakże inny od dzisiejszego targ za cmentarzem, błoto i prymitywne stragany. Nie to, co teraz! Dzisiejszego Targowiska Miejskiego w Grodzisku zazdrości nam niejedno miasto w kraju!

Jako harcerka przyjeżdżałam z uczniami szkoły podstawowej na pochody z okazji 1 Maja, zbiórki przed siedzibą Muzeum Regionalnego PTTK, a dzisiejszą siedzibą szkoły muzycznej. Przemarsz w pochodzie, trybuna honorowa w miejscu dzisiejszego ryneczku na ul. Niepodległości – dzisiaj deptak.

Przy dworcu PKP swój bieg zaczynała kolejka EKD/WKD. Ok. 1965/66 r. początkowy przystanek przeniesiony został na ul. Radońską, ale szyny jeszcze długo przypominały o kolejce. Jechałam nią jeszcze starą trasą przez miasto.

W miejscu, gdzie stoi pomnik kolejarza, były przystanki PKS. Kursy zamiejscowe, miejskich wtedy jeszcze nie było. Przeważnie stały tu Autosany, Jelcze … Potem swoje miejsce miał tu postój TAXI. W kamienicy było kino „Słoń”, potem w Domu Kultury przy Fabryce Tarcz Ściernych. Późniejsze lata to siedziba sądu, spółdzielni lek. dr. Mloska, a obecnie pizzeria.

Na rogu ul.Niepodległości/1 Maja, w miejscu dzisiejszej spółdzielni lekarskiej stał drewniany budynek, biura Spółdzielni Samopomoc Chłopska, sklep warzywniak. Przy ul. Bartniaka jeszcze w latach 80-tych w takich barakach mieszkali ludzie.

Bar-restauracja „Złoty Róg”, to bardziej wspomnienia mojego ojca, bo z Nim tam byłam. Mieścił się przy ul. Kościuszki /Spółdzielczej – dzisiaj tu parkują samochody. Kawiarnia „Oaza” czy restauracja była długo jedną z niewielu, a może jedyną? „ADRIA” to już lata 80-te, kiedy powstały sklepy „na skarpie” – siedziba Grodziskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Pierwszy tzw. sklep komercyjny, gdzie ceny były wyższe, ale jeszcze bez kolejek i kartek. „Pewex” przy pl. Wolności, schyłek lat 70-tych, ale kto tam kupował?! My, młodzi, małe dzieci, atrakcją było wejść, zobaczyć i wyjść!

Dyżurne wózki z wodą sodową (z sokiem lub bez), w upalne dni stały przy ul. 1 Maja, blisko naszego Chełmońskiego. Ekspresowe mycie szklaneczek, tzw. musztardówek i następny proszę! Kto tam wtedy słyszał o bakteriach coli?!

Grodzisk zaczął się rozbudowywać, powstawały nowe osiedla, nowe bloki, przybywało mieszkańców. Miasto zmieniało się powoli. Bardzo odważnie, bo jeszcze w latach 80-tych, powstawały nowe parafie. W 1983 r. przy ul. Piaskowej, następna w Łąkach i w 1987 na Kopernika przy ul. Orzeszkowej. Ok. 1988/1990 nowy cmentarz komunalny.

W Willi Foksal pamiętam na parterze salę szpitalną, potem przychodnię lekarską do 1970 r.

Szpital przy ul. Świerczewskiego – dzisiaj gen. Okulickiego, potem na pięterku laboratorium analityczne z przemiłą Panią Hanią Rezler. Siedziba pogotowia ratunkowego, przychodnia dla dzieci, mieściła się przy ul Kilińskiego, obok kina „Wolność”. Potem przeniesiona została na ul. 3 Maja, do willi – dzisiaj domu opieki.

W mieście trochę szarym, z dziurawymi chodnikami, gdzie były pewnie dwie apteki, dwie knajpy, dwa zakłady fryzjerskie, jedna poczta, państwowe przychodnie, dłłłłłłłłłłłłługie kolejki, zaczęły się czasy „zdobywania”. Ten chwilowy dobrobyt „za Gierka”, czyli jako taka dostępność towarów, szybko się skończyły!

Zaczęła się EPOKA KOLEJEK. Stało się po wszystko! Pierwsze podwyżki cen, czerwiec 1976 r. i protesty w Ursusie. Po chleb „U Bojanowskich” (pod kasztanem) kolejki sięgały aż ulicy Harcerskiej. A dzisiaj – nie ośmielam się nawet „strzelać”, ile mamy domów chleba, piekarni itp.

W czasach „wczesnego Gierka” żyło się skromnie, ale wszystko szło ku lepszemu. BYLIŚMY MŁODZI! Wielka fala przemian i buntu docierała tez do Grodziska. Wśród mieszkańców nie brakowało ludzi myślących o przyszłości, o wolności, o lepszym jutrze.

Już w 1981 r. utworzył się Społeczny Komitet Budowy Szpitala Zachodniego. Jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś czas wpłacaliśmy po 20 zł na ten cel. Kamień węgielny wkopano 30 maja 1989 r., potem po przerwie, i perypetiach wznowiono budowę w 1996 r., aż wreszcie pierwsi pacjenci mogli się leczyć już w 2002/2003 r.

Było ciężko, ale byliśmy młodzi, uśmiechaliśmy się do siebie! Ludzie pomagali sobie, wymieniali się zdobytymi zakupami, zajmowali sobie miejsca w kolejkach. Mieliśmy wspólnego wroga. Jednego! To była komuna! Powstawały związki zawodowe, rodziła się „Solidarność”. Nie było paszportów, nie było pieniędzy, ale prywatki były, integrowały ludzi i nie pozwały oszaleć.

Aż nastał ten pamiętny poranek! Mroźna, śnieżna niedziela, 13 grudnia 1981 r. Tego dnia nie da się nie zapamiętać! Każdy zapamiętał go po swojemu, emocji nie brakowało! Pracowałam w „Polfie”. Matka Polfa cię wyżywi, ale ubierz się już sam! – mawiano. Niewinne, głuche tego ranka radio „Promyk”, dostało kilka razy pięścią, nie pomogło, wciąż nie grało. Telefony milczały, jak na przesłuchaniach, my nic nie przeczuwaliśmy Ok. godziny 9 przyszła do laboratorium zapłakana koleżanka, bo widziała przejeżdżające czołgi! Kiedy potem, przez jakiś czas mijałam chłopców-żołnierzy przy koksownikach, pełniących służbę przy Urzędzie Telekomunikacji przy ul. Kierlańczyków, to ciarki przechodziły po plecach.

Grodzisk nie spał. Odważni działacze „Solidarności” i nie tylko, angażowali się w walkę podziemną. Aresztowanie naszych chłopców w Warszawie, przypadkowe zabójstwo sierżanta Karosa, akcja przeszukania plebanii kościoła św. Anny (ks. Sylwester Zych uczył moje dzieci), tego się nie zapomina.

To miasto moje i jego historia. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o zielonych budkach telefonicznych i ROZMOWACH KONTROLOWANYCH! Jakoś ludzie musieli żyć bez telefonów komórkowych!

Był strach o bliskich, o spokój w kraju, o rozwój wydarzeń… Ważna była nadzieja. NO I STAŁO SIĘ! Oczekiwany 4 CZERWCA 1989 r. Najradośniejszy! Wariactwo! Sama pomagałam rozklejać plakaty, szkoda, że nie zostawiłam żadnego z szeryfem. Zmieniała się władza, wszyscy chcieliśmy i wierzyliśmy w lepsze jutro.

Zmieniało się tez nasze miasto Grodzisk.Trafiliśmy na dobrego gospodarza po wyborach samorządowych, który potrafił otoczyć się kompetentnymi współpracownikami, fachowcami i są dzisiaj tego efekty. Nowe inwestycje, odważne działania, planowanie…

Już w 1991 r. rozpoczął działalność Miejski Ośrodek Kultury Gminy Grodzisk. W kinie „Wolność” coraz częściej gościli ludzie kultury, występowali lubiani artyści. Narodziła się lokalna gazeta, nasza niezawodna „Bogoria”. Pierwszy numer ukazał się w listopadzie 1996 r. w skromnym nakładzie,trochę nieśmiało, ale ruszyła. Zmieniała się szata graficzna, nakłady rosły, tematy się piętrzyły, my zniecierpliwieni czekaliśmy i czytaliśmy, bo do Internetu było daaaleko. Zmieniały się lokalizacje, bo z ul. Kilińskiego, wraz z otwarciem nowego Centrum Kultury – 28 czerwca 2008 r. – „Bogoria” na dobre usadowiła się na pięterku.

Wrócę jeszcze do ekscytującego wydarzenia, mianowicie do przenosin kapliczki z ul. Kościuszki/Sienkiewicza, w miejsce, gdzie stoi dzisiaj, przy Placu Jana Pawła II obok kościoła św. Anny. Był to listopadowy wieczór 1995 r.

Cieszyliśmy się z kolejnych zmian na lepsze w naszym mieście. Wielu znajomych stało w długiej kolejce po pracę w wielkim pierwszym kolosie „Frito Lay”. Potem powstawały inne zakłady, ludzie mieli zatrudnienie. Bardzo wyczekiwana Hala Sportowa w 1997 r., Basen Wodnik, szpital i kolejne inwestycje.

Wszyscy mamy świadomość,że Grodzisk Maz. to nie to samo miasto, co za komuny. Dobrze, że los tak przyczynił się do moich życiowych wyborów, że zostałam w Grodzisku. Gdziekolwiek byłam, z radością zawsze wracałam stęskniona, bo tu moje miejsce i tu jest mój dom. Tu spotkałam życzliwych i przyjaznych ludzi, przeżyłam najlepsze swoje lata.

Były też smutne okresy mojego dorosłego życia, ale to los pisze nam scenariusze, niezależnie gdzie bym wtedy mieszkała … Tak miało być, trzeba to gorsze przyjmować z pokorą, znosić i walczyć. Moim skromnym życzeniem jest żeby miasto wciąż rozkwitało i rosło, żeby miało szczęście do dobrych gospodarzy, żeby polityka globalna nas tak bardzo nie dotyczyła w działaniach na rzecz społeczeństwa lokalnego.

Bo poglądy, kolor skóry, partia polityczna, nie decydują o człowieczeństwie. Niech każdy dba o swój kawałek podłogi, o własne podwórko. I uśmiechajmy się, jak najczęściej.