Jimi Hendrix toczył bitwę pod Jerycho
„Pan mnie zachowuje!
Więc grać będziemy me pieśni na strunach
przez wszystkie dni naszego życia
w świątyni Pańskiej”
Iz 38,20
Zapiał trzeci kur. Jerycho powoli budziło się do życia. Nic nie zapowiadało nieszczęścia, które niebawem spaść miało na miasto.
Miał to być kolejny upalny, letni dzień. Za kilka godzin ulice i place zapełnią się handlarzami owoców i starzyzną, a rzemieślnicy i nierządnice otworzą warsztaty. Matki karmiły swe dzieci, pastuszkowie poili bydło. Tylko niektórzy miejscowi prorocy mówili, że coś wisi w powietrzu, a jak wiadomo, co ma wisieć nie utonie.
Jednak nawet przyciskani do muru albo do ściany płaczu przez miejscowe władze, poddawani najwymyślniejszym torturom i badaniom wykrywaczem kłamstw, nie potrafili powiedzieć, co mają na myśli.
Jimi Hendrix – dla znajomych Henryk lub Heniek – bardzo się pilnował, aby wstać z posłania prawą nogą. Łeb mu pękał od kwasu po wczorajszej imprezie. Zażył chyba pół tablicy Mendelejewa. Przez chwilę leżąc z otwartymi oczami wpatrywał się w sufit, jak sroka w gnat. Za Chiny ludowe nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się teraz znajduje. Dopiero stojąca w kącie komnaty nadpalona gitara odświeżyła mu pamięć. Gryf z drzewa klonowego był do połowy zwęglony i wszędzie unosił się zapach spalenizny. To tylko Fender Stratocaster. Jednoczęściowa deska bez sęków z jesionu albo olchy. Dwadzieścia parę progów, gniazdo, mostek, wajcha, siodełko i główka z sześcioma kluczami. Za kilka lat w dalekiej Polsce będą wykonywać gitary, używając do tego celu drzwi od szafy.
Powąchał swoje dłonie, które tak lubiły podziwiać kobiety. Śmierdziały jeszcze benzyną po wczorajszym podpaleniu gitary. Było to jak postawienie wykrzyknika na końcu zdania.
Zadzwonił do recepcji:
– Tu Jimi Hendrix z pokoju 1313. Czy mógłbym prosić o wyniesienie tej kompozycji kwiatowej w kształcie gitary? Dlaczego? Pani się jeszcze pyta dlaczego? Zaczyna już śmierdzieć, a poza tym za bardzo przypomina mi pogrzeb – trzasnął słuchawką o widełki telefonu.
Doprawdy trudno mu było pojąć, co miał na myśli Dawid pisząc w jednym z psalmów o dziesięciostrunowej harfie (Ps 92,4). Jemu wystarczała gitara. Słyszał co prawda o muzyku ze wsi pod Radomiem, gdzie mieszkali Kajocy. Był nim grający na skrzypcach oberki Józef Kędzierski. Mówiono o nim, że jest wiejskim Hendriksem, tak jak o nim: czarny Dylan, skrzyżowanie Beethovena i Johna Lee Hookera, albo Dylana, Claptona i Jamesa Browna. Nie sądził jednak, aby kiedykolwiek dane im było skrzyżować instrumenty, choćby na jakimś jam session.
Od miesiąca Jimi był ze swoim zespołem w trasie, a hotel w którym się znajdował leżał w pobliżu Jerycha. Wstał lewą nogą. Wyszedł na taras czochrając palcami włosy, jakby chciał je rozprostować. Spojrzał aż po kapodaster horyzontu zza którego wyłaniało się słońce. O, kurwa – zaklął – chyba trochę wczoraj przesadziłem. Gdzie jest Noel, gdzie się podział Mitch? Aha, na pewno jeszcze śpią po zażyciu Black Bombera – pomyślał.
Koncert w Jerychu kończył tournee zespołu po Ziemi Świętej. Jimi Hendrix spojrzał w kierunku miasta otoczonego wysokimi murami, ale mógł dostrzec zaledwie jego kontury. Wiedział, że powinien nosić okulary. Hendrix w okularach? Nie, tego już było za wiele.
Za plecami Jerycha wstawało wielkie, czerwone słońce. Ani śladu trawników, które śniły mu się po nocach, jak je kosi razem z ojcem. Na każdym kroku uwagę mieszkańców przyciągały plakaty wiszące na murach obronnych, które zachęcały do przyjścia na dzisiejszy, wieczorny koncert The Jimi Hendrix Experience. Z okolic Jerycha nadciągały tłumy fanów, a szczególnie fanek zwanych Electric Ladies, które chciały dołączyć do swoich kolekcji gipsowe odlewy penisów członków zespołu, oczywiście w stanie erekcji. Jimi miał przed sobą jeszcze kilka spraw o ustalenie ojcostwa, które spędzały mu sen z powiek. Cierpiał na depresyjne ataki paniki. Miał przeczucie, że ktoś go śledzi. W tajemnicy utrzymywano, że kiedyś nawet podciął sobie żyły.
Zauważył leżącą na poduszce spinkę do włosów. Wziął ją do ręki i ważył przez chwilę w dłoni. Jeszcze ciepłą obracał pomiędzy palcami. Jak miała na imię? Rachab, Rachab – powtarzał w myślach – czyli była tu kobieta. Odeszła przed wschodem słońca, zostawiając po sobie słodką woń olejków. A ostrzegano go wiele razy, że seks przedawkowuje podobnie jak narkotyki. Tylko z opowieści wiedział, że nakryto go kiedyś razem z siedmioma dziewczynami w łóżku. Nie pamiętał tego faktu, ale podobno był to rekord.
Rozległy się trzy miarowe uderzenia w drzwi. Kobiecy głos zapytał:
- Czy zamawiał Pan budzenie ?
- Tak, już wstaję, dzięki – odpowiedział beznamiętnie.
Na razie nie miał ochoty na jedzenie, ale potwornie chciało mu się pić. Pił łapczywie z glinianego dzbanka, a strumienie wody spływały po brodzie jak dorzecza Jordanu. Wierzchem dłoni otarł usta. Zapalił pierwszego skręta. Wyszedł na korytarz.
- Obudź się Mitch! – kopał w drzwi sąsiedniego pokoju – czekam w barze na dole.
Wszyscy trzej zjedli jajecznicę na bekonie i wyruszyli na podbój Jerycha. Zanim słońce na dobre zaczęło prażyć.
Rozpoczęli od „Rock Me Baby”, choć upał jeszcze mocno dawał się wszystkim we znaki. Powoli zapadał zmrok. Stanowczo za wolno. Oni dolewają oliwy do ognia – krzyknął ktoś z tłumu zgromadzonego przed sceną, gdy popłynęły pierwsze dźwięki „Fire”. Igrali z ogniem. Jimi atakował struny zębami. Nacierał na instrument całym swoim ciałem, aż w „Foxy Lady” dosiadł gitarę niczym wytrawny dżokej. Biorąc jej gryf między nogi, wywołał chwilowe zgorszenie wśród publiczności zajętej podziwianiem pokazu sztucznych ogni nad miastem.
Miał wrażenie, że do niego zwraca się prorok Elizeusz mówiąc: „Teraz jednak przyprowadźcie mi harfiarza. Kiedy zaś harfiarz grał na strunach, spoczęła na nim ręka Pańska”. (2Krl 3,15).
W „Voodoo Chile” szamotał się po scenie niczym kapłan tego kultu. Miał ochotę wbić gryf instrumentu w samo serce głośników, ale było na to jeszcze za wcześnie. Czy już czas? – zadawał sobie pytanie, ale było na to jeszcze za wcześnie.
Mury Jerycha ani drgnęły. Ciągle stały na swoim miejscu, jakby nie zdawały sobie sprawy z tego, co się wokół nich dzieje. Moment wytchnienia nastąpił dopiero przy unoszącym się leniwie nad miastem „Little Wing”. Przypomniał sobie, jak kiedyś po koncercie podszedł do niego Paul McCartney i klepiąc go po plecach powiedział: „kurwa mać, to było wspaniałe, stary”.
Powiało lekkim chłodem. Za plecami muzyków przeskakiwały slajdy. Jimi zmienił gitarę z czarnej na białą, tak jak noc przechodzi w dzień. Wśród młodych kobiet na widowni wyłowił wzrokiem tę, która z mikrofonem w dłoni zadawała mu pytania tuż przed wejściem na estradę. Zadedykował jej następny utwór „Purple Haze”, przechodzący w improwizację nazwaną wiele lat później „Jerycho Improvisation”. Pisk stopniowo zamieniał w dzieło sztuki.
Nareszcie światła zawieszone nad sceną stawały się bardziej widoczne. Przenośne toalety świeciły pustkami.
Pierwsze nieśmiałe jeszcze ruchy tektoniczne wywołały już początkowe dźwięki „Red House”, ale prawdziwe epicentrum trzęsienia ziemi musiało się znajdować wiele kilometrów dalej. Sejsmografy pracowały pełną parą. Na twarzach zgromadzonych osób nie było jeszcze widać oznak paniki czy choćby zdenerwowania, jakie odczuwają chociażby psy przed nadciągającą burzą. Dopiero brawurowo wykonany „Hey Joe” spowodował kilkuminutowe zaćmienie słońca, co odebrano jako zły omen.
Pojawiły się długo oczekiwane omdlenia. Najpierw wśród kobiet. Karetki ze znakiem czerwonego krzyża i półksiężyca, nie nadążały zabierać rannych do pobliskiego szpitala. „God Save The Queen” sprowadził na Jimmiego natrętną myśl o pieniądzach. Nigdy nie miał głowy do interesów i nawet najbliżsi współpracownicy kantowali go na prawo i lewo.
Przy „Wild Thing” leniwie, jakby od niechcenia zaczęły dymić piece Marshalla. Wreszcie długo oczekiwany przez publiczność „Stone Free”. Akordy kruszyły mury Jerycha. Kładły kamienne bloki jak domki z kart albo klocki lego. Nie było wyjścia ani ratunku. O ucieczce nikt nawet nie myślał.
– Proszę niczego nie rzucać na scenę – powiedział, gdy kilka bliżej nie określonych przedmiotów przeleciało mu obok głowy. Na pewno nie były to części damskiej garderoby.
To wtedy rozeszła się wśród ludu pogłoska, że głośne dźwięki gitary Hendrixa skutecznie zagłuszały odgłosy podkopów, jakie pod murami miasta wykonywali wojownicy. Jak było w rzeczywistości, trudno dziś dociec.
Któż mógł zburzyć mury Jerycha, jak nie on, o którym Miles Davis kiedyś powiedział, że gra jak cholerny popierdolony karabin maszynowy.
Pod koniec „Star Spangled Baner”, Jimi roztrzaskał swą gitarę. Pozamiatał publicznością scenę, jak miotłą, która w dzieciństwie zastępowała mu gitarę. Odtąd na Jerycho spadła klątwa.
Opowiadanie zamieszczone w antologii „Willa Radogoszcz”, Grodzisk Mazowiecki 2010.